Pozostał nadmiar ciastoliny. Sięgnęłam po zapasy jeszcze z jesieni. Suchy liść, czapeczki od żołędzi, kamyki i połamane wykałaczki. Miały być gałązki z podwórka, ale zapomniałam po co wożę je w wózku i wyrzuciłam...
Zaczęłyśmy od nosa z żołędzia i oczu z kamyków...
Potem zabrałyśmy za nogi jeża. Zaskoczyła mnie koncepcja Zanzi. Myślałam, że będą na płask. Dorosłam już jednak trochę jako mama i nie ingerowałam. Tak, są takie mamy dla których to wyczyn. Nie ingerować, nie narzucać swojej wizji...
A potem już szał wbijania igieł. I jedna w środek pyszczka, a co! nie będziemy mu żałować, niech ma!
A Kru?
Dzielnie pokonuję trasę Zanzi. Starsza ćwiczy na niej równowagę i chodzenie noga za nogą, taka nasza rehabilitacja. A młodsza z własnej woli pokonuje go na czworaka. W tę i z powrotem. Obie zadowolone i obie coraz sprawniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz